Tak jak wspomniałem wcześniej, podróż w Iranie rozpoczęliśmy we troje. Hendri skorzystał (nie miał wyboru) z naszej oferty finansowania jego podróży do momentu, gdy będzie mógł pobrać pieniądze. Najpierw miało to być w Tabriz - pierwszym większym mieście od granicy (jakieś 250 km), ale jak się okazało, nie ma takiej opcji w Iranie, żeby wybrać pieniądze na jakąkolwiek kartę kredytową. I w czasie, kiedy Hendri sprawdzał te możliwości w bankach, ja szukałem jakiejś księgarni, żeby kupić mapę Iranu. Tak poznaliśmy bardzo miłych pracowników takowej księgarni, którzy zaprosili nas do siebie na lunch.
Byli strasznie przyjacielscy, gościnni i ciekawi nas: nietypowych turystów. Mieliśmy jechać dalej jeszcze tego samego dnia, a skończyło się na tym, że zostaliśmy na noc w Tabriz. Razem z Habibeb i Saidem zwiedziliśmy miasto, a potem Said niespodziewanie zaprosił nas do swojego domu, gdzie poznaliśmy jego żonę i córkę.
Na koniec wspólny wypad do wesołego miasteczka. Zobaczyliśmy jak spędzają czas Irańczycy. Lubią bardzo piknikować, spotykać się ze znajomymi w parkach, często spędzając tak czas do późnych godzin. Zupelnie inaczej, niż w Europie - tu po prostu czuje się duże przywiązanie do rodziny i spędzania czasu wspólnie. My sami wzbudzaliśmy niesamowitą ciekawość mijających nas ludzi; życzliwie się uśmiechali i pozdrawiali nas.
Następnego dnia pożegnalismy się z naszymi nowymi znajomymi i w drogę w kierunku Teheranu. Przed nami około 700 km. W Teheranie mieliśmy do załatwienia nasze dwie wizy, a Hendri miał odszukać swoją ambasadę, do której przesłał pieniądze transferem z banku, by je tam odebrać. Droga ciekawa widokowo, jedziemy sporo autostradami, za które my, motocykliści, na szczęście nie musimy płacić. Tu ciekawostka: po irańskich autostradach nie wolno jeździć motocyklem, o czym informują znaki. My oczywiście to ignorujemy, sądząc, że to nie dotyczy turystów na większych motocyklach (w Iranie dozwolone do ruchu są jedynie motocykle o pojemności nie większej, niż 200 cc, przeważają oczywiście 125cc, różnego rodzaju kopie Hondy CG 125 - jest tu tego całe zatrzęsienie; jeździ się tutaj bez kasku, niejednokrotnie w cztery osoby na jednym motocyklu). Dodatkowym i chyba największym atutem podróżowania własnym środkiem transportu są niskie koszty: paliwo jest tu bardzo tanie. Za litr benzyny płacimy 4000 irańskich rialów, co stanowi odpowiednik 0,4 USD. Dla porównania, w Turcji koszt 1 litra to 2 USD. Iranczycy płacą 0,1USD za litr, ale posiadają specjalne karty na paliwo z określonym limitem, chyba 300 litrów na miesiąc, a potem taka sama cena jak my. Śpimy różnie, najczęściej w ustronnych miejscach z dala od drogi, pogoda nas nie rozpieszcza, dużo pada, dopiero jak dojeżdżamy do Teheranu, zaczyna się prawdziwa patelnia. Szukamy holenderskiej ambasady, żeby zdążyć przed zamknięciem, nasze są już dzisiaj nieczynne i będziemy musieli czekać jakieś 3-4 dni (mamy pecha, są zamknięte powodu jakichś swiąt). Teheran jest olbrzymim, nowoczesnym miastem
(w ogóle, jeżeli chodzi o Iran, to widać, że jest znacznie bogatszym krajem, niż Turcja, aczkolwiek mijaliśmy wiele razy bardzo ubogie wioski) i strasznie zatłoczonym, nie wspominając o tym, że kierowcy na ulicach miast kierują się własnymi przepisami, a nie tymi ogólnie przyjętymi; wydaje się, że panuje tutaj "wolna amerykanka", sam się zastanawiam, jak oni sobie tutaj radzą. Jazda w miastach na motocyklu w otoczeniu wszędzie wciskających się kierowców i motocyklistów to ekstremalne doznania, nie życzę nikomu :) Odnajdujemy ambasadę, Hendri dostaje się do środka, my czekamy w pobliżu. W okolicy jest mnóstwo niesamowitych rezydencji i apartmentowców . Tak czekając parę godzin na naszego Holendra Aga poznaje bardzo miłą kobietę, kt
óra zaprasza nas później do siebie. Tymczasem okazało się, że Hendri ciągle ma problemy z kasą, bo jego pieniądze jeszcze nie doszły do ambasady. W tym całym "nieszczęściu" poznajemy holenderskiego ambasadora, który po zapoznaniu się z naszymi problemami, oferuje, byśmy zatrzymali się w jego rezydencji (która mieści się na terenie ambasady). Tak więc mamy gdzie spać i zostaliśmy zaproszeni na obiad.
W ten sposób zaprzyjaźniamy się też z rodziną Nazili, bardzo otwartymi i przyjacielsko nastawionymi ludźmi.
Stajemy się praktycznie ich codziennymi gośćmi podczas naszego pobytu w Teheranie. Na przyjęciu u ambasadora poznajemy też inną sympatyczną parę, to Makan i jego dziewczyna Tara.
Spędzamy naprawdę mile czas w tym mieście i bardzo się zaprzyjaźniamy z Nazi i jej rodziną.
Nie udaje się nam załatwić wiz bezpośrednio w amabsadach i jesteśmy zmuszeni skorzystać z oferty agencji turystycznej, podobno powinni nam wszystko załatwic bez problemów w czasie do 2 tygodni (ale koszt wszystkiego to 440 USD). Decydujemy się, że ten czas spędzimy podróżując na południe kraju, zamierzamy zatrzymać się na jednej z wysepek w Zatoce Perskiej. Przed wyruszeniem żegnamy się z Hendrim, on chce posiedzieć dzień dłużej, żeby pojeździc sobie na snowbordzie w okolicznych górach, których szczyty pokrywa jeszcze śnieg, a potem wybiera się do Pakistanu.
Podróż na południe to przede wszystkim jazda przez niesamowicie gorący ląd, ciekawy widokowo, bo z mnóstwem gór i wzgórz wyrastających ze skalistej pustyni. Na początku wydaje się ok, potem mamy dość tego gorąca, powietrze wręcz parzy. Po drodze mieliśmy zwiedzić parę ciekawych miast, jak Esfahan i Shiraz, ale tylko przez nie przejechaliśmy. Zatrzymaliśmy się dłużej w Persepolis,
które jest pozostałością starożytnego miasta (a właściwie dawnej siedziby króla), tam też poznajemy naszych kolejnych irańskich znajomych, Saeeda i Hassana.
Zapraszają nas do siebie, chcą byśmy poznali ich duże rodziny. Dlatego też następny dzień spędziliśmy razem z nimi, zamiast np. zwiedzać Shiraz. Dalej na południe, spanie przeważnie pod gołym niebem, gdzieś nieopodal drogi na pustyni.
W końcu dojeżdżamy do Bander Abbas, miejsca, z którego podobno można się dostać na okoliczne wyspy. Z pomocą Rezy, irańskiego kolesia, który nam pomógł załatwić transport na wyspę Hormuz, oddaloną od miasta o jakieś 25km. Żeby się tam dostać, pakujemy nasze rzeczy i motocykle na łódź motorową, która generalnie służy do transportu może z dziesięciu osób (koszt za nas dwoje to 25USD), ale nic, jest superowo, skaczemy na falach, ja siedząc na motocyklu i starając się go utrzymać w łodzi, czujemy się prawie jak na górskiej kolejce.
Sama wyspa okazuje się niewielka o średnicy zaledwie 6km, z jedną wioską i drogą wokół wyspy. Poza tym jest bardzo skalista i uboga w roślinność, na pewno nie jest to miejsce dla klasycznych turystów, nam pasuje, bo prawie nikogo tu nie ma i możemy czuć się w miarę swobodnie i normalnie się kąpać, czy opalać.
Zostajemy tutaj na jakieś 5 dni. Kąpiemy się w naprawdę ciepłej wodzie, non stop słońce, szkoda tylko, że noce były tak gorące, nie wysypialiśmy się za dobrze, a słonce budziło nas już przed siódmą. Był to czas kompletnej sielanki. Z powrotem na ląd w podobny sposób i droga na północ, noclegi jak zwykle. W mieście Yazd odpoczywając w parku zostajemy zaczepieni przez miłą kobietkę z synem, zaprasza nas do siebie na lunch, z czego skwapliwie korzystamy. Spędzamy parę godzin w ich domu. Odświeżyliśmy się, wreszcie mogliśmy wziąć wymarzony chłodny prysznic.
Dostajemy też namiar do ich znajomych mieszkających w okolicy Esfahanu, miasta które warto zwiedzić. Korzystamy z oferty i następnego dnia zajeżdżamy do kolejnej rodzinki, która wita nas serdecznie, oczywiście posiłek, a później w towarzystwie córki Navi i syna zwiedzamy Esfahan.
Bardzo mile spędzamy tu czas, zostajemy na noc, by następnego dnia pożegnać się i wyjechać w stronę Teheranu.
Jedziemy i oboje z Agą czujemy się, jakbyśmy wracali do domu, a to dlatego, że znowu zobaczymy się z bliską nam rodziną Nazili. Oczywiście cieszą się na nasz powrót, my również - czujemy się jak w domu. Nazi, jej mąż oraz ich synowie Ashkan i Arash są naprawdę bardzo mili, traktują nas jak własną rodzinę.
Aha, bym zapomniał: przyjechaliśmy do Teheranu i mieliśmy dostać wizy, oczywiście nie jest to takie proste i zmuszeni jesteśmy czekać jeszcze do czwartku, a nasza irańska wiza kończy się w sobotę, 29 maja. Mam nadzieję, że się wyrobimy, bo mamy do przejechania stąd do granicy ok. 850 km.
Na koniec moje, nasze, refleksje o Iranie: kraj olbrzymi, piękny i surowy zarazem, mnóstwo gór i olbrzymie płaskie przestrzenie, czasami ogromne słone jeziora, które latem wysychają pozostawiając tylko sól; strasznie gorący i suchy kraj - to w dużym uproszczeniu tyle, jeżeli chodzi o krajobraz. Ale bardziej istotne jest to, jacy ludzie tu żyją. Są niesamowicie otwarci, gościnni, życzliwi, ciekawi innych spoza ich kraju. Nigdzie w Europie nie spotkałem się z taką życzliwością. Może nie jest to kraj dla typowych turystów, bo jaki jest sens przyjeżdżać na wakacje do kraju, w którym kobiety powinny się tak ubierać, by zakrywać głowę (włosy), ramiona i nogi, a mężczyźni nie mogą chodzić w szortach. A przecież jest tu tak gorąco.. Klasyczne plaże nie istnieją, bo nie wolno się tutaj opalać czy kąpać razem z kobietami, są tylko wydzielone plaże, osobne dla kobiet i mężczyzn. Z taką ilością ograniczeń będzie to kraj mało atrakcyjny dla turystów szukających tego rodzaju odpoczynku, niemniej dla mnie i Agi jest to kraj niesamowity, cieszymy się bardzo, że wybraliśmy go sobie jako jeden z wielu do objechania i poznania. I mimo tych wielu ograniczeń i sprzeczności panujących w Iranie, będzie nam naprawdę smutno go opuszczać. Iran to dla nas przede wszystkim ludzie w nim żyjący.
A może tylko my mieliśmy tyle szczęścia do ludzi, nie wiem, może oni coś w nas zauważali, a może ciekawił ich sposób, w jaki podróżujemy. Naprawdę nie wiem, myślę, że każdy, kogo choć trochę pociąga egzotyka Iranu powinien przekonać się sam.